Do ogłoszenia Xboksa trzeciej generacji pozostały dwa tygodnie. Tak wiele plotek i spekulacji, jak w przypadku wspomnianej premiery, nie miały nawet skrzętnie ukrywane, naszpikowane „emejzingiem” produkty Apple, za czasów panowania Steve’a Jobsa.
Ogólnie rzecz biorąc przecieki i domysły nie są niczym innym jak standardową reakcją żądnych nowości, przywiązanych do marki graczy oraz typowym mechanizmem marketingowym rozbudzającym ciekawość i apetyt. Tym razem jednak w dwóch kwestiach panują spory: jeden zupełnie banalny, dotyczący nazwy nowego urządzenia; drugi - trochę poważniejszy odnośnie stałego połączenia z Internetem.
Jeśli chodzi o nazwę - wiadomo, czasem ukrywa się ją, aby w dniu prezentacji była bardziej wymowna. Innym razem korporacja zastanawia się do ostatniej chwili, robiąc wiele burz mózgów, wybierając wśród sterty pomysłów sowicie opłacanych agencji reklamowych. Niekiedy do konsoli „przyklei się” nazwa robocza projektu, która z czasem staje się oficjalną. Odnośnie do nowego Xboksa, to liczba plotek o jego nazwie śmiało mogłyby kandydować do Księgi Rekordów Guinnessa. Czytaliśmy już dziesiątki razy o „Xboksie 720” i „Durango”, ale raczej możemy zapomnieć o tych nazwach. Nieco później pojawiły się spekulacje o bardziej prawdopodobnych i przemyślanych określeniach, takich jak „Xbox 8” (nawiązujący do Windows 8) oraz po prostu „Xbox” bez żadnych numerków ani epitetów. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują jednak, że najnowsza konsola zostanie ostatecznie przemianowana na Xbox Infinity z charakterystycznym symbolem nieskończoności w logo.
Nieco mniej klarownie prezentuje się kontrowersyjna kwestia stałego połączenia internetowego podczas grania w gry, nawet typu single player. To właśnie brak tego zabezpieczenia Sony uznało za kolejny atut swojej nowej konsoli na Playstation Meeting, kiedy to uśmiechnięty Mark Cerny radośnie wymachiwał czwartym Dual Shockiem. Gdy tylko serwisy internetowe rozpuściły plotkę o wymaganym stałym połączeniu w nowym Xboksie na forach internetowych zawrzało. Oburzeni gracze krytykowali Microsoft za utrudnianie życia oraz inwigilację. Z kolei obrońcy pomysłu tłumaczyli, że obecnie niemal każda konsola jest połączona z Internetem, a współczesne produkcje nawet te „na pojedynczego gracza” i tak wymagają poprawek oraz uaktualnień. Osoby czekające godzinami w kolejkach na zalogowanie się do serwerów tuż po premierze „Diablo III”, czy nowego „SimCity” na pewno nie do końca wierzą, że tego typu zabezpieczenia pozostaną przez nich niezauważone. Na szczęście sytuację załagodziła niedawno informacja, że na nowym Xboksie ze stałej weryfikacji on-line gry będą mogły korzystać, ale nie obligatoryjnie i zadecydują o tym indywidualnie sami producenci gier, jak to ma miejsce na PC-tach. Krótko mówiąc, wymuszenie na producentach oraz użytkownikach wspomnianej procedury - w przypadku gdy konkurencja na samym starcie podobny projekt skreśliła - byłoby dla Microsoftu przysłowiowym strzałem do własnej bramki i nie wierzę, aby ujrzało to światło dzienne.
Powróćmy jednak do tytułowej tezy: „Dlaczego nowy Xbox nie może być szybszy od PS4”. Tak naprawdę, to po części prowokacja i trochę stwierdzenie faktu. Nie okłamujmy się, wg wszystkich „niezależnych” testów przeprowadzonych przez Sony to właśnie PS4 będzie tą najszybszą wiodącą konsolą. Z kolei jestem pewien, że każde zestawienie czy benchmark opracowane przez giganta z Redmond udowodni, jak bardzo ich najnowsze dziecko „zjada na śniadanie” swojego japońskiego konkurenta. Prawda jest jednak nieco inna. Sony i MS w dziedzinie konsol stacjonarnych są bezpośrednimi rywalami. Wypuszczenie konsoli do gier, która jest o wiele szybsza od konkurencji pociąga za sobą wiele konsekwencji i najzwyczajniej się nie opłaca. Wyobraźmy sobie, że Xbox trzeciej generacji jest dwukrotnie wydajniejszy graficznie od PS4. W efekcie koszt jego produkcji jest znacznie wyższy, co trzeba odbić: wygórowaną ceną lub jeszcze wyższą kwotą, którą producent dopłaca w początkowej fazie sprzedaży sprzętu. Pierwsza opcja jest raczej strzałem w stopę (o czym przekonaliśmy się za sprawą wysokiej, startowej ceny PS3, która oferowała podobne możliwości, co niemal o połowę tańszy Xbox 360). Zatem pozostaje druga opcja, czyli mówiąc prosto Microsoft „dokłada” krocie do każdej konsoli, ale dzięki temu więcej konsumentów kupuje ich X-pudełko, dzięki czemu zyski od każdej sprzedawanej gry się zwielokrotniają. W efekcie koncern Sony, aby nie stracić prestiżu i pozycji rynkowej wypuszcza w pośpiechu udoskonaloną konsolę, która ma tak samo dużą moc obliczeniową lub co bardziej realne odczekuje jeszcze jeden dodatkowy rok i zgodnie prawem Moore’a produkuje konsolę jeszcze bardziej wydajną, dużo niższym kosztem niż jego amerykański konkurent. Wówczas okazuje się, że nowy Xbox, kiedy nareszcie mógłby zacząć się producentowi zwracać (jak wiadomo konsola zaczyna na siebie zarabiać po 2-3 latach od premiery), staje się przestarzały technologicznie, bo konkurencja wyprodukuje coś tańszego i dużo szybszego. Wtedy znowu Microsoft musiałby pracować nad nowym sprzętem, zamykając błędne koło. Dałoby to sytuację, jaką mamy obecnie ze smartfonami, których producenci co roku tworzą nowy standard rozdzielczości ekranu i podnoszą słupki wydajności procesorów, zauważalne najczęściej tylko na benchmarkach. Przecież nikt nie chciałby, aby co roku ukazywała się nowa konsola, która detronizowałaby konkurencję. Przecież te urządzenia mają tworzyć standard, a nie być produktem sezonowym. Poza tym koszt zaprojektowania nowej konsoli to przedsięwzięcie generujące niewyobrażalne koszty. To nie tylko kwestia projektu, designu, opracowania systemu, testów, reklamy, czy stworzenia standardu. To również ogromne pieniądze, które trzeba jak to się teraz modnie mówi - wpompować w studia tworzące gry. Bo żaden system nie sprzeda się bez odpowiednich tytułów.
Dlatego jestem niemal pewien, że Xbox trzeciej generacji będzie miał podobną wydajność graficzną, co jego japoński rywal. Najprostszy dowód: mieliśmy pierwszego Xboksa, który był rzekomo trzykrotnie szybszy od PS2, a gry wyglądały na nim podobnie. Gdy pojawiło się Playstation 3, wszyscy myśleli, że graficznie przeskoczy Xboksa 360 o epokę, tymczasem do dzisiaj gry na jednej i drugiej konsoli nie odbiegają od siebie pod względem graficznych fajerwerków.
Drugą stroną medalu są sami wydawcy gier, którzy niejednokrotnie mają zakontraktowane z producentami, że wersja na Playstation i Xboksa musi wyglądać identycznie.
Podsumowując, przy wyborze nadchodzących next-genów powinniśmy kierować się raczej przywiązaniem do marki, niekonwencjonalnego systemu sterowania (Kinect/Move) bądź seriami ulubionych exclusive-ów, niż syntetycznymi testami wydajności. Nie ma też wielkiego sensu porównywanie ze sobą grafiki w danym demie, czy grze, bo te zależą bardziej od umiejętności programistów niż od możliwości hardware’u. Zamiast pytać na forach, co jest lepsze lub porównywać liczbę rdzeni, bądź „gigaherce”, po prostu - gdy się tylko ukaże jeden i drugi system - przetestujcie organoleptycznie kontrolery i wybierzcie, który lepiej leży w dłoni.